- Ale możesz je mieć. - Zatoczył ręką dookoła. - Lily nie mieszkała w takich luksusach. Jestem pewien, że ten dom jest wart znacznie więcej niż pół miliona. Dodaj do tego twoje udziały w St. Charles, a okaże się, że masz aż nadto. - Ponownie wsunął ręce do kieszeni, szczerząc zęby w diabelskim uśmiechu. -1 pomyśleć, że ja, nędznie urodzony Victor Santos, zostanę twoim partnerem w interesach, prawda? Jeszcze lepiej, zamieszkam w rezydencji St. Germaine...
- Nigdy! - krzyknęła, trzęsąc się z wściekłości. - Nigdy taka kreatura jak ty nie zostanie moim partnerem! Prędzej spalę to wszystko, niż dam ci choć jedną cegłę! Popatrzył na nią z politowaniem. - Po co ten krzyk? Nikt cię nie uczył savoir-vivre’u? - Potrząsnął głową i skrzywił się z niesmakiem. – Może uważasz, że skoro jesteś bogata, to nie musisz troszczyć się o podobne głupstwa? Może wyobrażasz sobie, że nie spotka cię zasłużona kara? Nie musisz spłacać długów, tak właśnie myślisz, prawda? Nie obowiązuje cię ludzka przyzwoitość? Roześmiał się szyderczo, a ona znów w jego śmiechu usłyszała głos Ciemności. - Nadszedł czas pokuty, Hope St. Germanie. Czas rozliczenia. Jesteś coś winna Lily i musisz zapłacić. Odwróciła się na pięcie i uciekła szybko przez hol. Przystanęła dopiero przed lustrem. Wpatrywała się w swoje odbicie, rozmyślając gorączkowo nad sposobem wybrnięcia z sytuacji. Hotel wart jest ledwie marną część tego, co niegdyś. Miała trochę pieniędzy na prywatnym koncie, ale to, plus wpływy z St. Charles, zaledwie wystarczało na życie. Zycie na określonym poziomie, ma się rozumieć. Musiała mieć na zaspokojenie swoich potrzeb - zwłaszcza że niektóre jej potrzeby okazały się wyjątkowo kosztowne. Jak domek z kart, myślała. Ruszysz jeden element i rozpada się wszystko. Co robić? - Jest jeszcze inne wyjście... - odezwał się Santos za jej plecami. Teraz mówił cicho, ledwie go usłyszała. Oszołomiona, spojrzała na niego w lustrze. - Jakie? - Prawdę mówiąc, nie zależy mi na pieniądzach. Nie interesuje mnie ani ten luksusowy dom, ani hotel... Powoli odwróciła ku niemu twarz, niepewna, czy aby znowu z niej nie kpi. Nie. Był śmiertelnie poważny. - Nie wierzę ci. - Interesuje mnie wyłącznie Lily. - Przecież ona nie żyje. - Żyje pamięć o niej. Żyją moje do niej uczucia. Chciałem dać jej coś, co było dla niej najważniejsze na świecie. Ale nie udało mi się. - O czym mówisz? - Ojej córce. Patrzyła na niego zdezorientowana. - Nie rozumiem. - Mam zamiar ofiarować jej ciebie. Będziesz musiała złożyć publiczne oświadczenie, że Lily była twoją matką. Powiesz wszystkim, kim jesteś. Hope cofnęła się o krok. Poczuła, że uginają się pod nią nogi. - Nie... To jakiś żart. - Bynajmniej. - Zmierzył ją uważnym spojrzeniem. - Może powinnaś usiąść? Powoli podeszła do krzesła stojącego przy lustrze. Osunęła się na nie, rozdygotane dłonie zamknęła na podołku. - Mów. - Jeżeli się zgodzisz, będziesz musiała postąpić według moich wskazówek. Skinęła głową, więc kontynuował: - Po pierwsze, wykupisz dwa pełnostronicowe ogłoszenia. W obu zamieścisz dokładnie to, co powiedziałem. Jedno w niedzielnym „Times Picayune”, drugie w magazynie „New Orlean”, na wewnętrznej stronie okładki. - Włożył ręce do kieszeni i zaczął kiwać się na obcasach. - Jak już mówiłem, wyznasz całą prawdę o sobie, opowiesz o własnym zakłamaniu i wyrazisz skruchę z powodu wyparcia się własnej matki. - Co jeszcze? - spytała w napięciu, wciąż zaciskając dłonie. Santos uśmiechał się. - Wydasz wielkie przyjęcie na cześć Lily. Zaprosisz wszystkich swoich przyjaciół i tuzów, szefa policji, a nawet gubernatora Edwardsa. Oczywiście jeszcze raz, publicznie, uznasz Lily za swoją matkę. - A ty, oczywiście - dodała cierpko - pojawisz się, żeby sprawdzić, czy wypełniłam twoje polecenia. - Nie czepiaj się. Płacę za to pięćset tysięcy. Wszystko musi być tak, jak mówię. - A jeżeli rzeczywiście to zrobię... co do joty? - Otrzymasz weksle z powrotem. Będziesz czysta i wolna. Hope przyglądała mu się w zdumieniu. - To jakaś chora niedorzeczność. O co ci chodzi naprawdę? Przyglądał się jej, wykrzywiając wargi. Zdaje się, że chciał powiedzieć tą swoją miną, że czuje odrazę dla wyrodnej córki, że jego szlachetne serce nie może pojąć takiego braku miłosierdzia. Hope jednak dobrze wiedziała, że to czyste Zło wygląda z jego twarzy. Zło w przebraniu Dobra, fałsz, który podszywa się pod prawdę. Tak, fałsz, fałszywy prorok, antychryst... - Nie możesz pojąć, że kochałem Lily aż tak bardzo? - odezwał się po chwili. - Że zawdzięczam jej wszystko, łącznie z życiem? Nie mieści ci się w głowie, że chcę ofiarować jej to, co uważała za najcenniejsze, bez względu na koszty? To prawda, nie kieruję się wyłącznie miłością bliźniego. Bawi mnie fakt, że zostaniesz zmuszona do ludzkich odruchów, chociaż raz w życiu. Hope milczała. Wściekłość wzbierała w niej z coraz większą siłą. Gdyby mogła, gdyby miała dość siły, zabiłaby go. Są inne sposoby, żeby mu odpłacić. Nawet jeżeli będzie to ostatnia rzecz, jakiej dokona w życiu, znajdzie na niego sposób. Spojrzała mu w oczy, nie kryjąc złych zamiarów. - Jesteś bardzo głupi, młody człowieku. - Próbujesz mi grozić? Nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko. Ciemność wciela się w różne postacie, lecz Bóg nie pozostawi jej samej. Nie pozostawi winy bez kary. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY Dom przy River Road nęcił Glorię. Przywoływał ją do siebie cicho, niczym kochanek. Stała przy końcu wysadzanej dębami alei, patrząc nań w zachwycie. Potrząsała głową, przejęta nabożną niemal czcią. Minęły trzy tygodnie od dnia otwarcia testamentu, a ona ciągle nie mogła uwierzyć, że dawny Pierron House należy do niej.