się płynącym z nieba oczyszczającym
strugom. Na rogu widzi samotną dorożkę. Pod podniesionym daszkiem śpi opatulony derką woźnica. – Obudź się! – krzyczy, szarpiąc go za ramię. – Już czas – szepcze do siebie. 1 jula 1845, dwudziesta pierwsza trzydzieści Adam Podhorecki zostawia za sobą skrzeczenie konsjerża i szczekanie jego suki, której ciężarny brzuch zwisa do ziemi. Wbiega po schodach na pierwsze piętro. Ciągnie za sznurek, dzwonek wpada w panikę. 17/86 W drzwiach zjawia się najpierw szczera słowiańska twarz, wykwitająca jak piwonia z wykrochmalonego kołnierza. Po chwili cały skrępowany kamizelką korpus. Wiecznie zaspane spojrzenie ślizga się po gładkich od brudu klapach paltota Podhoreckiego. Spływa po zanikających kantach spodni. Zatrzymuje się dopiero na postrzępionych i uwalanych błotem końcówkach nogawek. – Prześpisz zmartwychwstanie! Śmiech Adama podrywa spojrzenie gospodarza na wysokość twarzy, szczerzącej się tylko prawą połową. Lewa jest obwisła i martwa jak pobielona maska. – Idź w diabły z twoim zmartwychwstaniem – syczy. – Jeszcze jeden prorok domokrążca! – Głodnego nie nakarmisz? – I spragnionego nie napoję. 18/86 Chce zatrzasnąć drzwi, ale Podhorecki blokuje je brudnym kamaszem i naciera z furią plutonu jegrów. – Najpierw długi pozwracaj. – Gospodarz barykaduje wejście bębniastym brzuchem. – Jeszcze trochę i się odegram – atakuje przybysz. – Co, chcesz żeby bohater szczury żarł? – Pod medoka i szczur dobry. – Gospodarz, którego spiętą twarz rozrywa nagły atak śmiechu, otwiera drzwi na oścież. – Buty wytrzyj. Unoszą ciężką kotarę i z mrocznego przedpokoju przechodzą do salonu. Gęsto. Od dymu świec, fajek i papierosów, który wgryza się w każdy kąt. Podhorecki próbuje przebić wzrokiem szarobłękitne chmury. Nie jest łatwo, bo gospodarz poprawia jeszcze draperie w oknach, jakby chciał za wszelką cenę uchronić 19/86 przez ciekawskimi spojrzeniami kolekcję